sobota, 2 listopada 2019

                                             Część pierwsza.

To co daje mi siłę
to obdzieranie tych fałszywych postaci
z kłamstw tworzących ich skórę,
to zabieranie im tajemnic,
które chowają pod poduszkę,
to burzenie mostów
zbudowanych z ich nadziei,
to podsycanie sporów 
z chichotem za ścianą,
to niszczenie kości
spajających to co mają,
to uderzenia w twarz
wypapraną mściwym błotem,
to burzenie grobów
tworzonych za życia,
byle tylko tak jak ja
nie zasypiały spokojnie. 



                                                               Rozdział 1.
  Lawirowanie wśród masy ludzi przebijającej się przez targ w Dantren nie było prostym zadaniem. Trzeba było uważać, by nie zostać zrównanym z ziemią. A omijanie tych wszystkich spieszących się ludzi z ciężkimi kieszeniami po wewnętrznej stronie płaszcza w taki sposób, żeby nikt nie zauważył, że ma się trochę więcej monet przy sobie, a przy okazji o kolejny grzech cięższe sumienie, to już nie lada wezwanie. Jeszcze większym wyzwaniem było okradzenie domu arystokraty, który udał się na wieczór towarzyski do przyjaciela i lawirowanie w tym tłumie ludzi jak gdyby nigdy nic.
  Jednak dla Jake'a Davisa to chleb powszedni. Opanował tę sztukę, można by było powiedzieć, że do perfekcji. Chodził i kradł, nawet bez wyrzutów sumienia. Z biegiem czasu nauczył się otwierać różnego rodzaju zamki z taką zręcznością, jakby to była normalna, łatwa czynność, którą wykonuje się codziennie.
  Właśnie opuszczał targ, bogatszy niż jeszcze niecałą godzinę temu. Dwoma susami przeskoczył skały leżące na poboczu kamiennej drogi. Wspiął się na najniższy dach w okolicy, który pokrywał stary, opuszczony budynek. Z niego przeszedł na następny. A potem na jeszcze kolejny. Tak było szybciej niż gdyby miał wybrać normalną drogę. Gdy w końcu, po pokonaniu kilu zadaszeń, zszedł na ziemię, miał jeszcze do pokonania ładny kawałek drogi. Dotarł do rzeki, biegnącej głęboko w dole, a w dodatku jej brzegi były dość strome. Uklęknął na wale pochylając się w dół i grzebiąc w ziemi. Mieli tam skrytkę, dość dużą, głęboko sięgającą i dobrze schowaną pod mnóstwem drobnych gałęzi i piasku. Wyciągnął kłodę, rozejrzawszy się dookoła czy nikt go nie obserwuje. Ułożywszy ją, przeszedł po niej na drugą stronę rzeki, chowając kłodę w następnej skrytce, znajdującej się po drugiej stronie. Następnie przebył kawałek drogi przez las i w końcu dotarł do ruin starego dworku.
  Wszedł do środka, gdzie zabawa trwała w najlepsze. Młodzi obszarpańcy i złodzieje świętowali właśnie urodziny jednego ze swoich szefów - Darcy'ego Ginnsona. Drugim był Jake. Jednak samego Ginnsona nie było wśród nich, siedział w swoim gabinecie, na tyłach budynku. Jake przedarł się przez tłum, chcąc się dostać do gabinetu Darcy'ego.
  Wszedł do pomieszczenia, nie pukając, z impetem, jakby wchodził do siebie. Gabinet był równie obskurny jak cały dworek. Jake rozsadowił się wygodnie, na starej, obszarpanej sofie. Jego włosy w kolorze ciemnego brązu były niesfornie rozwalone, krótko ostrzyżone przy karku, a z przodu przysłaniały mu czoło. Miał ostre rysy twarzy i bladą cerę. Ciemny płaszcz, również ukradziony, świetnie na nim leżał, sprawiał także, że wyglądał bardziej charyzmatycznie.
 - W końcu jesteś? Gdzieś się szlajał, Servus? - rzucił Darcy, siadając obok niego z papierosem między palcami.
Jake spojrzał na niego złowrogo. Miał dość tego, że zawsze był "tym drugim". Zawsze tym ważniejszym szefem był Darcy. To jego zawsze się słuchano. Na jedno skinienie palca dostawał czego chciał. Jake był uważany za tego mniej ważnego. I on również musiał wykonywać polecenia tamtego. Jednym z powodów było to, że Darcy był od niego starszy o kilka lat i większość wyrzutków stwierdziła, że nie będzie się słuchać rozkazów siedemnastoletniego gówniarza, jakim był Jake. Choć sami byli w podobnym wieku. Mówili do niego Servus, co po łacinie znaczy sługa. Nazywali go tak, dlatego że jego matka była niewolnicą, co zdradził im Ginnson, a Jake do tej pory miał mu to za złe.
 - Byłem w mieście, żeby wzbogacić swoje kieszenie.
Ginnson ryknął śmiechem.
 - Chyba miałeś na myśli nasze kieszenie - spojrzał na niego unosząc brwi.
Jake popatrzył na niego z byka. Przełknął ślinę.
 - Nie będę zdzierał dla ciebie łokci, sukinsynie jakim się okazałeś.
 - Może trochę grzeczniej, Servus. Nie zapominaj, że to ja tutaj rządzę.
Jake zacisnął pięści ze złości.
 - Ty tutaj rządzisz? Razem stworzyliśmy od podstaw ten pseudogang, po czym ty się na mnie wywaliłeś. Najgorszą robotę odwaliłem, potem przestałem ci być potrzebny. Ta banda patrzy na ciebie jakby mieli dostać orgazmu od samego patrzenia. Ale ty nie będziesz się mną rządził.
Darcy zgasił papierosa w kryształowej popielniczce.
 - Piękny monolog, długo się go uczyłeś? - parsknął.
Jake rzucił mu mordercze spojrzenie. W środku się cały gotował.
 - W porównaniu do ciebie ćwiczę ważniejsze rzeczy niż strojenie się na ważniaka przed lustrem - rzucił ostro Servus.
Ginnson położył dłonie na blacie stołu, oparł się na wyprostowanych rękach, pochylił głowę, patrząc z góry prosto na Jake'a.
 - Posłuchaj gówniarzu, jesteś strasznie naiwny, a za naiwność się płaci - zaśmiał się. - I przestań do mnie pyskować, naprawdę ci nie radzę - spojrzał mu prosto w oczy.
Jake parsknął i pokręcił głową. Był wściekły. Wstał i stanął naprzeciwko Ginnsona. Rzucił na blat woreczek z pieniędzmi, było to około jednej trzeciej z tego co dzisiaj udało mu się zwinąć. Darcy wziął go do ręki.
 - Wszystkiego najlepszego - rzucił z przekąsem Jake - kup sobie za to jaja, których nie masz.
Uśmiechnął się cwaniacko pod nosem i wyszedł, zostawiając Darcy'ego wściekłego i wypalającego kolejnego papierosa.

                                                                      ***
  Już kolejny raz w tym miesiącu poszedł do miasta obok pod ten sam dom. Znowu poszedł obserwować jego mieszkańców. Chowając się za żywopłotem, znowu z tego samego miejsca, przyglądał się temu samemu oknu. Widział ją. Widział jak poprawia sobie gorset, maluje usta czerwoną szminką, gładzi sięgającą do kostek spódnicę. Za każdym razem, gdy na nią patrzył nienawidził jej jeszcze bardziej... Choć czuł jak wrą w nim emocje, nauczył się je opanowywać do tego stopnia, że teraz jego usta nawet nie drgnęły.
  Wyglądał paradoksalnie, gdy stał tam w starej koszuli i wymiętych spodniach z niechlujnie rozwaloną czupryną, a dom pod którym stał był okazem elegancji i bogactwa. On nienawidził też tego miejsca, tego chodnika wyłożonego kostką, tego idealnie przyciętego trawnika i żywopłotu, drzew jabłoni, rzucającego się w oczy tarasu...
  Nagle światło zgasło, a po chwili otworzyły się frontowe drzwi. Wyszła przez nie kobieta, której przed chwilą się Jake przyglądał, a zaraz za nią pracujący dla niej kamerdyner.
 - Idź z nim nad rzekę, przywiąż do mostu, czy cokolwiek, tak żeby nie wrócił, rozumiesz? Nie potrzebuję kolejnego problemu.
 - Oczywiście, pani.
Dopiero po chwili Jake zorientował się, że kamerdyner ma na rękach małego psa, tulącego się do jego piersi.
Ty pierdolona żmijo...
 - Pamiętasz co dzisiaj jest za dzień? - kobieta spojrzała na mężczyznę, uśmiechając się do niego figlarnie.
 - Bilard, moja pani, zapewne wcześnie z niego nie wróci - puścił do niej oko.
 - Owszem, nie wróci - położyła mu znacząco dłoń na szyi - wiesz co to oznacza?
Rzuciła mu zalotne spojrzenie i skierowała w stronę drzwi.  Kamerdyner wyszczerzył zęby w uśmiechu.
 - Ale najpierw obowiązki, potem przyjemności - popatrzyła znacząco na psa.
Zamknęła za sobą drzwi. Mężczyzna westchnął, przeszedłszy przez furtkę, skierował się w stronę lasu. Na jego szczęście w pobliżu nie było za dużo domów, żeby ktoś zainteresował się tym co robi. Na jego nieszczęście jednak cały czas był śledzony przez Jake'a.
  Po ponad dwudziestu minutach drogi, doszedł do mostku na rzece, po jej drugiej stronie znajdował się las. Zszedł na dół ze stromej krawędzi, schodząc obok mostu. Servus obserwował wszystko z ukrycia.
  Pieprzony sukinsyn!
Kamerdyner stanął przy wodzie, wyciągnął lniany worek z kieszeni, włożył tam szczeniaka, zawiązał worek i zostawił w trawie, bardzo blisko wody. Słychać było jak zwierzę miota się w środku i skomle.
 - No już cicho bądź! - warknął kamerdyner.
Miał zamiar wrzucić go do wody, ale w ostatniej chwili się powstrzymał. Rozejrzał się dookoła, nieco podenerwowany, a potem jak najszybciej się stamtąd ulotnił, wracając do swojej pani.
  Gdy tylko zniknął z pola widzenia, Jake zszedł na dół, obok mostu. Kucnął przed workiem, rozwiązując go. Wyciągnął przestraszone zwierzę ze środka, kładąc je sobie na kolanach. Widział strach w oczach szczeniaka, czuł jak cały się trzęsie.
 - Już dobrze, młody - pogłaskał go.
Wstał i przytulił psiaka do piersi. Uśmiechnął się do niego.
 - Ja cię nie skrzywdzę, zobaczysz.
Wszedł do góry, na most. Usiadł na nim, zwieszając nogi nad wodę. Trzymał szczeniaka na udach, próbując go uspokoić. Złapał w dłoń jego przednie, białe, trzęsące się łapki, pogłaskał go po nich. Zmierzwił mu dłonią sierść. Zwierzę przymknęło oczy, opierając się o Jake'a. Szczeniak bardzo szybko oddychał.
 - Nie bój się. Zapłacą nam za wszystko. Zemścimy się, obiecuję.

                                                                   ###
Hej :) To pierwszy rozdizał mojego nowego opowiadania. Już od jakiegoś czasu chodziło mi po głowie, aż w końcu zaczęłam coś skrobać... Zapraszam do czytania i komentowania. 
Ściskam z całego serducha <3